– Łączenie nowego złota i srebra ze starym, liczącym kilkaset lat, to coś, czego nie da się nauczyć w szkole. To kwestia wielu lat doświadczenia – mówi Wiktoria Wójtowicz, konserwatorka, która wyspecjalizowała się w pozłotnictwie.
W Kościele Pokoju przywróciła blask drewnianym epitafiom, prospektowi organowemu, wielu detalom na emporach i filarach. – Czasem trzeba wyzłocić lub wysrebrzyć cały obiekt od nowa, bo jest tak bardzo zniszczony przez czas lub ludzi. Natomiast jeśli cokolwiek z oryginalnej pozłoty zachowało się, to próbujemy to zachować i scalić z nowym złotem – opowiada. W pracowni otaczają ją półki z werniksami, szelakiem, klejami, środkami owadobójczymi, olejami, rozpuszczalnikami. Jej podstawowe narzędzia to poduszka pozłotnicza, nóż pozłotniczy, pędzle do nakładania złotych płatków i agat do polerowania. Zawsze zaczyna od oczyszczenia: pędzelkami i watą nasączoną rozpuszczalnikiem usuwa brud, farby, wtórne nawarstwienia i przemalowania sprzed wieków i dziesięcioleci. – Ostatnio na jednym z drewnianych XVII-wiecznych epitafiów usuwałam nieładne srebro z liści, które oryginalnie były zielone, a w XIX wieku ktoś je posrebrzył – mówi pani Wiktoria. Po oczyszczeniu uzupełnia ubytki w zaprawie i w drewnie. – Potem jest najbardziej dla mnie miła część: uzupełnianie polichromii i warstwy pozłotniczej – opowiada. Obok niej leży mała książeczka z płatkami najwyższej próby, 24-karatowego złota. Sięga po nóż pozłotniczy, bardzo ostry, tak żeby nie szarpał płatków mikronowej grubości. Kroi je na twardej irchowej poduszeczce na niewielkie kawałki. Złoto jest tak cienkie, że do nakładania używa pędzla z sierści bobra lub wiewiórki. Przeciąga nim po wazelinie umieszczonej na dłoni, chwyta płatek złota i nakłada na kilka warstw lekko zwilżonego i wypolerowanego pulmentu, czyli podkładu z glinki zmieszanej z klejem, który „łapie” złoto. Rozprowadza je tak, żeby nowe złoto nie odróżniało się od starego, przetartego. Obie warstwy powinny wtopić się, przenikać bez wyraźnych granic.
– To jest jak malowanie złotem, powolny proces, który wymaga dużej koncentracji. Wystarczy nieostrożny oddech i płatek odfrunie. Cała ekipa wie, że koło mnie należy chodzić na palcach – śmieje się pani Wiktoria.
Kolejny etap to delikatna polerka: konserwatorka wygładza powierzchnie agatem, czyli gładzikiem, który ma odpowiednią gładkość i twardość. Oprócz kamieni półszlachetnych do polerowania używano kiedyś także filcu i kłów dzikich zwierząt. Na końcu pokrywa całość lakierami, które zabezpieczają kolory i kładzie laserunek, czyli przezroczyste lub półprzezroczyste farby, które dają wrażenie świetlistości, efekt przenikania i załamywania światła. Pigmenty, techniki i rodzaj drewna do uzupełniania ubytków są jak najbardziej zbliżone do historycznych.
– Najważniejszy jest szacunek do powierzonego dzieła, zachowanie w jak największym stopniu oryginalnej tkanki – dodaje pani Wiktoria. – Musimy mieć absolutną pewność, kiedy dane dzieło powstało i z jakich materiałów. Dlatego to zawsze jest praca zespołowa, wspólnie z historykami i historykami sztuki. A także we współpracy z Uniwersytetem Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie w laboratoriach prowadzi się badania stratygraficzne i mikrochemiczne pigmentów i spoiw, nad którymi pracujemy – mówi konserwatorka.
Opowiada o wielu technikach pozłotniczych, m.in. metodzie na Instakol, która jest szybsza i łatwiejsza: preparatem pokrywa się zaizolowaną powierzchnię i nakłada płatki złota bez polerowania. – Nie da się tu jednak niczego przetrzeć, wydobyć niuansów. To zbyt martwe, mechaniczne. Wolę moją metodę, która jest żmudna, ale zgodna z obiektem, z epoką, z jakiej on pochodzi. Pozłacam tak, jak robiono to przed wiekami, choć oczywiście mamy nowe materiały, bardziej odporne na warunki atmosferyczne – opowiada konserwatorka.
– Często w muzeach na ubytki w ramach czy rzeźbach kładzie się tylko fragmenty złota, bez scalania. Daje to efekt wielu łatek, co przeszkadza w odbiorze, bo nie widzi się formy, tylko mnogość elementów.
Pani Wiktoria stosuje także srebro, również w postaci płatków lub proszku ze srebra koloidalnego. – Pozłotnictwo to rzemiosło artystyczne polegające na pokrywaniu nie tylko złotem, ale także innymi metalami szlachetnymi oraz brązem, cyną, stopami metali. Ja zajmuję się głównie złotem i srebrem, bo one przeważają w obiektach sakralnych, gdzie najczęściej pracuję. Można pozłacać drewno, metal, papier i szkło – opowiada. Bywa, że ubytki są tak drobne, że nie da się położyć płatka: wówczas punktowo nakłada złoty proszek, niezwykle precyzyjnie łącząc ze starą warstwą.
Bycie pozłotniczką wymaga cierpliwości, bo to żmudna, czasochłonna praca; jedno epitafium zajmuje nawet miesiąc. Wymaga także dobrej kondycji fizycznej, bo często stoi się godzinami przed odnawianym obiektem. – Bywa że wiszę na rusztowaniu albo leżę na podłodze, czasem głową w dół, bo nie da się inaczej dotrzeć do odnawianych miejsc – opowiada.
Absolwentka konserwatorstwa i muzealnictwa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, od 30 lat zajmuje się renowacją zabytków.
– Na studiach pozłotnictwa nie było zbyt wiele, zdecydował przypadek i fascynacja. Kiedy byłam jeszcze początkującą konserwatorką, zachwyciła mnie praca pewnego pozłotnika, jego precyzja i uważność. Bałam się jednak sama spróbować, bo złoto jest drogie i delikatne, łatwo tu o błąd. Dziś czuję się w tym fachu pewnie i uczę innych, ale także sama stale trafiam na nowe zadania. Na przykład w loży Hochbergów na dużej gładkiej powierzchni są niezliczone kropki odpryśniętego złota, wielkości główki od szpilki. Każdy obiekt jest inny i potrafi płatać niespodzianki – mówi pozłotniczka.
Przyznaje, że często ma obawy, czy na pewno wszystko uda się bez przekłamań. – Najtrudniejsze w tej pracy jest uzyskanie jak najwierniejszego efektu, tak żeby całość była piękna i spójna, z lekką patyną. Właściwe proporcje między starym a nowym, to jest cała sztuka.